niedziela, 26 maja 2013

Rozdział 6 - Nerwy, słowotok i rozpacz.

Z jednej strony ten dzień nadszedł zbyt szybko, z drugiej czas wlókł się niemiłosiernie. Od rana cała nasza trójka chodziła jak sieroty z prawdziwego zdarzenia. Nie spałam pół nocy, a kiedy tylko do mojego pokoju wpadły pierwsze promienie słońca, poderwałam się i zaczęłam szukać sobie zajęcia. Wysprzątałam cały pokój, starając się jednocześnie nie być zbyt głośno, żeby nie pobudzić chłopaków. Próbowałam właśnie artystycznie poukładać książki na swoim regale, kiedy w drzwiach pojawił się Fabregas z kompletnym rozpiździelem na głowie, kilkudniowym zaroście, który już dwa dni temu przestał mi się podobać i w piżamie, którą stanowiła czarna koszulka i jakieś krótkie spodenki.
- "Królestwo spokoju" oprzyj o ten stosik na trzeciej półce. - mruknął. Zmarszczyłam brwi, a kiedy zorientował się, że kompletnie nie zrozumiałam jego wizji podszedł, odebrał ode mnie książkę Ketchuma i postawił ją w upatrzonym przez siebie miejscu. Pokiwałam głową. Wszystko wyglądało nieźle, ale z chęcią wyrzuciłabym znów te wszystkie książki i zaczęła je układać od początku, byle tylko mieć co ze sobą zrobić.
- Kawy? - zapytał Hiszpan. Odparłam, że chętnie, po czym udaliśmy się do kuchni. Usiadłam przy stole, gdzie czekało już gotowe śniadanie. Jajecznica, którą Pique musiał przed chwilą wykonać, była tak gorąca, że parowała. Cesc podszedł do ekspresu, który sprawiła nam jego mama, twierdząc, że nikt z nas nie potrafi wykonać prawdziwej kawy. No cóż.
- Nie przejmuj się tak, proszę cię. - niemal błagalnym tonem poprosił, patrząc mi głęboko w oczy. Widziałam w nich bezsilność, która absolutnie mi się nie podobała. Jedyne na co miałam ochotę to podejść, przytulić się i upewnić nas, że wszystko czego dziś pragniemy, musi się spełnić.
- Kurwa! - zamiast tego "przykleiłam się" do krzesła, a po chwili z takim oto przekleństwem na ustach, do pomieszczenia wszedł Gerard, potykając się o próg. Ze zgoloną głową i tradycyjną, niedźwiedzią brodą wyglądał jak idiota. Zupełnie jakby wszelkie włosy z głowy znalazły się na jego brodzie.


Fabregas od śniadania biegał po domu, w poszukiwaniu swojej treningowej koszulki, Pique odkąd go rano zobaczyłam o wszystko się tylko potykał, a mi od czasu mycia naczyń po śniadaniu wszystko wypadało z rąk. Pilot, który rozpadł się na kawałki, zeszyt czy mp3 jakoś to przetrwały, ale trzy talerze zakończyły tego dnia swój krótki żywot na podłodze, w milionach kawałków. Kiedy na cztery godziny przed meczem zebraliśmy się w salonie dom wyglądał jak po przejściu tornada. Boże, czy ja kiedykolwiek przejmowałam się czymś bardziej niż tym meczem? I czemu to w ogóle robię? Świat się nie skończy, nikt nie umrze, po prostu przegramy, a tego doświadczaliśmy wielokrotnie, bo taki jest sport i trzeba to zrozumieć.
- Trzeba się wziąć w garść! - oświadczyłam hardo. I miałam zamiar przekazać to wszystkim w tej drużynie. Już, teraz, zaraz. Dlatego też kazałam się zawieść natychmiast na Camp Nou. Cesc zaoferował, że on pojedzie.


Powinni mnie z tej ławki wyrzucić. Ja bym siebie wyrzuciła z hukiem. Dziś nie patrzyłam na to, czy ktoś uzna, że jestem nienormalna, zakaże mi tu więcej siadać, czy uzna za niebezpieczną dla otoczenia. Dziś paplałam przez pierwsze czterdzieści pięć minut jak najęta. Buzia mi się nie zamykała, a słowa wypadały z niej z zawrotną prędkością. Tello uznał, że mam słowotok i to taki z prawdziwego zdarzenia. Ale ja nie miałam nawet zamiaru nad tym panować. To co widziałam na boisku mnie bolało i musiałam w jakiś sposób wyładować napięcie, które sprawiało, że trzęsłam się z nerwów. Jeszcze w szatni z Fabregasem, którego chyba zaraziłam nadzieją, motywowaliśmy wszystkich do dalszej pracy. W naszych oczach nic nie było wtedy stracone, chociaż zdrowy rozsądek ponownie podpowiadał, że kończymy w tym sezonie przygodę z Ligą Mistrzów. Kiedy padła pierwsza bramka dla Bayernu tego wieczora, umilkłam. Na ławce było cicho jak makiem zasiał, podczas gdy niedaleko Niemcy świętowali. Dotknęłam herbu Barcelony na swojej koszulce, ponownie tej Fabregasa i rozpłakałam się jak małe dziecko. Zupełnie tak, jak w zeszłym roku po porażce z Chelsea. Leo siedzący obok nie był w stanie mnie pocieszyć, sam siedział jak zaczarowany. Nie odezwał się słowem od czasu kiedy usłyszał, że nie zagra nawet tych obiecanych 45 minut. Oparłam w końcu głowę na jego ramieniu i głosem, pełnym nadziei, że zaprzeczy powiedziałam:
- Leoś przegramy, prawda?
- Jak nic. – rzucił, tak pełnym pustki głosem, jakim przez te wszystkie lata znajomości z nim, nigdy nie słyszałam. Nie lubię przegrywać. Naprawdę nie lubię przegrywać. Gol Thomasa i samobój Pique, pamiętam jak przez mgłę. Siedziałam wtedy w ramionach bezsilnego Xaviego i próbowałam przyśpieszyć czas. Widziałam zrezygnowanie na twarzach swoich ulubieńców, słyszałam przekleństwa, wydobywające się z ust Hernandeza, który zawsze traktował mnie jak młodszą siostrę. Ten wieczór na długo pozostanie drzazgą w moim sercu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz