piątek, 26 kwietnia 2013

2. - Kiedy Leo Messi siedzi na ławce rezerwowej...

To nie tak, że ja nie mam innych przyjaciół, niż piłkarze, ale jakoś tak wyszło, że kiedy moja najlepsza przyjaciółka wyjechała ratować świat w Boliwii, to zostałam bez przyjaciela nie będącego piłkarzem. Co prawda, wiele dziewczyn, które widziały mnie z chłopakami, albo usłyszały, że znam się z całym składem Barcy jak łyse konie, bardzo chciały się ze mną zakolegować, ale ja się nie dałam nabrać i wykorzystać siebie, albo chłopaków. Natomiast dziewczyny, które z piłką nożną miały tyle wspólnego, ile ja z Realem Madryt, były tylko materiałem na koleżanki z uczelni. Ale to zawsze coś, nie? Poszłyśmy więc w pięć na piwo, a potem dołączyli do nas Javier i Marc. Siedzieliśmy, śmieliśmy się i dyskutowaliśmy, kiedy nagle odezwał się mój wypasiony biały iPhone, większy od mojej dłoni, który wcisnął mi pewnego dnia Valdes, bo on go dostał ale go znielubił i pragnął się ze mną zamienić na coś normalnego. Po dwóch dniach jego lamentów uległam. Kiedy na wyświetlaczu zobaczyłam kompromitujące zdjęcie Pique, które gdyby ujrzało światło dzienne, przyczyniłoby się do mojej tragicznej śmierci, wiedziałam, że coś jest nie tak.
- Bilety, bilety! Kto chce pięć biletów na mecz?! - zawył mi do ucha tak głośno, że aż siedzący obok Marc spojrzał na mnie z iskierkami w oczach. Był kibicem Espanyolu, ale meczem LM by nie pogardził, co mówił jego wzrok. Westchnęłam, zakryłam słuchawkę dłonią i zapytałam, kto ma ochotę spędzić środowy wieczór na Camp Nou w niezłej miejscówce. Panowie zgłosili się szybciej, niż skończyłam pytanie, a i Adrianna stwierdziła, że może zabrać młodszego brata.
- Dawaj te pięć. - mruknęłam.
- Ale są dwa warunki. - skąd wiedziałam, że coś jest na rzeczy? No skąd?
- Po pierwsze przyjdziesz na trening, po drugie i tak siedzisz na ławce. - widziałam jak się szczerzy do telefonu, no widziałam! Mi to nie przeszkadzało. Kochałam Barcę, na każdy mecz czekałam jak na szpilkach, ale za to nie chciałam zostać w towarzystwie "tą od biletów na mecz". Zgodziłam się i rozłączyłam.
- Widzimy się przed drugim wejściem na stadion. Ja muszę iść na trening tych idiotów. - oznajmiłam towarzystwu i pożegnałam się.


Jestem poddenerwowana, stoję przy linii bocznej murawy i mam wrażenie, że popełniłabym świętokractwo, gdybym ją w tym momencie przekroczyła. A przecież robiłam to tyle razy. Grałam z nimi, trenowałam, robiłam filmy i zdjęcia, wbiegałam na nią po wygranej i wychodziłam ze słowami pocieszenia po przegranej. Stoję tu już od dobrych piętnastu minut, oni się rozgrzewają, żartują, próbują skupić. Po drugiej stronie rozgrzewa się PSG. David kilkakrotnie przykuwa mój wzrok, bo to w końcu David. Maxwell macha mi na powitanie, przecież kiedyś u nas grał. Odmachuje mu, czując po raz kolejny wzrok Pastore na sobie. Ignoruje to i czuję, że świat wokół mnie zamiera, kiedy uświadamiam sobie, co działo się wczoraj w Dortmundzie i, że dziś na Camp Nou też może się wiele dziać.
- Biała jak ściana jesteś, nie panikuj mała. - Villa staje obok mnie i uśmiecha się do mnie promiennie. Lubię Davida. Lubiłam go w Valencii, lubię go teraz. Zawsze był pogodny, ciepły, ale potrafił pokazać pazur. Odpowiadam mu uśmiechem. Pastore dalej się gapi.
- Carmen! - słyszę i odwracam się, żeby pomachać kolegom. Chwilę później idę do szatni, żeby zmienić białą koszulkę z napisem "Home is where Camp Nou is", na koszulkę któregoś z piłkarzy. Zazwyczaj czekała na mnie na środku szatni. W taki sposób mam koszulkę każdego gracza, z każdego sezonu od trzech lat.
- Weź się w garść, mecz zagraj, potem będziesz myślał jak jej to powiedzieć. - usłyszałam, zanim nacisnęłam na klamkę. Odczekałam chwilę ciszy i weszłam jak gdyby nigdy nic do pomieszczenia. Starałam się uśmiechać, kiedy zobaczyłam, że Valdes kierował te słowa do Cesca. I starałam się uśmiechać, kiedy nigdzie nie było widać przygotowanej dla mnie koszulki.
- Miałem nadzieję, że weźmiesz moją. - rzucił Fabs, wyciągając do mnie rękę z kawałkiem materiału. Miałam jego koszulkę. Domową, wyjazdową. No bo te dwa ciołki z którymi mieszkam zasypywały mnie nawet swoimi treningowymi i reprezentacyjnymi.
- Jasne. - odparłam i udałam się do łazienki, żeby się przebrać. Związałam luźno włosy i po chwili byłam gotowa na mecz.


Usiadłam sobie elegancko na ławce, tuż obok Leo, który obgryzał z nerwów paznokcie, a na boisko chciał wyjść tak bardzo, że aż go nosiło jak w jakimś ataku epilepsji. Mówiłam, że jestem osobą dość spokojną, ale na pewno nie kiedy chodzi o sport. Wtedy krzyczę, wymachuję rękoma, nogami, łapie się za głowę, komentuje, śmieje się, płacze i co tam jeszcze chcecie. Dziś postanowiłam zachować trochę normalności i chociaż nie wylatywać z ławki i robić za trenera. Tito znał mnie od małego i chyba tylko dlatego pozwolił tej bandzie, która uważa, że przynoszę im szczęście, wepchnąć mnie na ławkę. Koniec końców, dobraliśmy się z Leo jak w korcu maku.
- Tam masz bramkę PSG! - wrzeszczał do biegnącego Fabregasa, pokazując palcem na bramkę Francuzów.
- Pique sam sobie kurna obiad robisz ślepoto ruska! - warknęłam, kiedy ten zagapił się w obronie. Jak już mówiłam Messi obgryzał paznokcie, ja na piłowanie swoich poświęciłam zbyt wiele czasu, żeby to robić, więc nerwowo bawiłam się włosami i nie byłabym zdziwiona gdybym trochę ich z tego kucyka wyrwała. W przerwie zwyzywałam Czesława za jego grę, na co on mi rezolutnie odpowiedział, że jeszcze zobaczę. Nie powiem zamknęło mnie to trochę, ale niestety nic nie zobaczyłam, bo Fabregas zszedł bez gola, a w jego miejsce wpadł Leoś, który zaczął rozgrzewkę jeszcze zanim Tito się do niego zwrócił. Przemilczałam sytuację, bo widziałam, że Hiszpan był zły na siebie z powodu niewykorzystanej szansy. W momencie gola, który dawał nam awans, padłam w ramiona Fabsa niemalże z płaczem i czułam jak całe napięcie puszcza. Byłam przekonana, że drugiego cudu w tym tygodniu nie zobaczymy i znowu miałam rację. Po meczu Pedro i Villa dostali ode mnie po soczystym buziaku w policzki, Gerard ponosił mnie po stadionie informując, że jestem szczęśliwym talizmanem, a Cesc poszedł załatwić mi koszulkę Davida, za co byłam mu wdzięczna.


Tym razem na imprezę poszłam i trochę się pobawiłam, ale o pierwszej zmyłam się, by jutro jakoś wstać do szkoły. Gerard wrócił sam, nawet nie taki pijany, bo zawsze jak wraca całkiem trzeźwy to potyka się o szafkę w korytarzu i klnie na cały dom. Tym razem też tak zrobił i po chwili usłyszałam jak zamyka drzwi od swojego pokoju. Długo nasłuchiwałam powrotu drugiego reprezentanta Blaugrany, ale na marne. Rano wstałam wcześniej, z ponurą miną udałam się pod zimny prysznic, żeby trochę się pobudzić i zabrałam się do przygotowania śniadania, jak każdego dnia po meczu. O stosownej godzinie włączyłam płytę Guns n' Roses i nie minęła chwila jak w kuchni pojawił się nucący "Knockin' on a heavens door" Gerard.
- A Cesc gdzie? - zapytałam, siadając do stołu.
- Nie wiem, zniknął gdzieś z Valdesem. - wzruszył ramionami. Pokiwałam głową i zaczęłam nakładać sobie jajecznicę. Zjedliśmy w dziwnym dla nas milczeniu, a potem zabrałam się za zmywanie naczyń bo uparłam się, że zrobię to za Fabsa. Musiałam się po prostu czymś zająć. Pique rozłożył sobie gazetę i czytał ją, zajadając herbatniki. Wtedy pojawił się Fabregas. Usiadł i mruknął, że pragnie spać. Wręczyłam mu więc kawę.
- Zimna. - skrzywił się.
- Trzeba było przyjść wcześniej. - warknęłam. Pique wystawił oczy nad gazetę i zaczął nam się przyglądać, myśląc chyba, że dobrze się kamufluje. Drugi z Hiszpanów wstawił wodę na gaz i odwarknął, że przecież sam mógł sobie zrobić, nie prosił o nic. Zignorowałam go.
- Wrócę dziś późno. Dacie sobie radę, prawda? - zapytałam, nawet nie czekając na odpowiedź i wyszłam z kuchni. W korytarzu usłyszałam jeszcze Fabregasowe "a co ją dziś ugryzło?".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz